Dnie jak dziś sprawiają, że człowiekowi odechciewa się przychodzić do pracy. Najlepiej rzuciłby tę robotę i uciekł gdzie pieprz rośnie. Na ch**erę mi użeranie się z klientami, którzy są problematyczni, a do tego przyprowadzają ze sobą do oddziału tabuny dzieci? No, może nie tabuny, ale jak się okazuje już trójka małych brzdąców potrafi wywrócić dobrze zorganizowany punkt obsługi klienta do góry nogami. Dziś początek roku. Jedna mama postanowiła chyba upiec dwie pieczenie na jednym ogniu i tuż po rozpoczęciu roku przyszła ze swoimi odświętnie ubranymi pociechami do naszej firmy. Kolejka była spora, więc już po pięciu minutach niecierpliwego wiercenia się na krzesłach dzieciaki ruszyły na podbój naszego punktu.

b39Z rosnącym przerażeniem obserwowałem jak te małe diabły biegały w kółko potrącając pracowników i klientów. Matka próbowała ich zatrzymać i uspokoić, jednak po dziesiątej daremnej próbie siadła z powrotem na kanapie i ze stoickim spokojem obserwowała, jak jej dzieci roznoszą nam punkt. A we mnie się gotowało. Gotowało, bo jestem osobą z natury nerwową (niestety), a chaos i rozgardiasz jeszcze potęgują we mnie mój wybuchowy charakter. W końcu nie wytrzymałem, podniosłem się ze swojego krzesła i wrzasnąłem na niegrzeczne bachory, które w mig się rozpłakały. Jednocześnie upomniałem matkę dzieci, że tu się pracuje, wykonuje ważne transakcje pieniężne i to nie jest miejsce dla małych dzieci. Matka poczerwieniała, obrzuciła mnie srogim spojrzeniem i razem z ryczącymi dzieciakami wymaszerowała z naszej firmy.

Po dziesięciu minutach zostałem wezwany do szefa. Obawiałem się, że oberwie mi się za tak nieprofesjonalne zachowanie, ale szef jedynie upomniał mnie delikatnie, a na odchodnym dodał, że swoim zachowaniem uratowałem zdrowie psychiczne połowy pracowników.